Monday, January 19, 2015

Oczywiście, każdy, kto jest w podobnej do mnie sytuacji (a jest nas o dziwo wielu), czyli skończone studia, znajomość języków, doświadczenie w PR-rze, HR-rze itd., spodziewa się cudnej pracy (w zawodzie). Niestety, aby pracować w KPMG, Nestle, H&M
– wymagany jest chiński, aby pracować dla Tajwańskich firm: ASUS, ACER, HTC – konieczny jest chiński; banki, linie lotnicze, pracownie fotograficzne – chiński…
Więc moje trzy języki ojczyste są tak samo przydatne, jak okulary ślepemu. Niby są, ale zero z nich pożytku.
Więc ponad 50% białoskórych obcokrajowców znajduje pracę jako nauczyciel języka angielskiego. Niestety w dobrych szkołach konkurencja jest ogromna – małe szanse na to, że wezmą do pracy Polaka, Mołdawianina Niemca, czy Czecha, skoro jest niesamowicie dużo osób z Australii… Native speaker dostanie 65zł za godzinę pracy i jeszcze po pół roku będzie się kłócił o podwyżkę. Nie Native Speakerzy, czyli „JA”, musimy się pocieszyć 50zł. Muszę też napomknąć na to, że mieszkanie w Tajpej wcale nie jest tanie.
A więc, nie jestem wyjątkiem i uczę angielskiego w dwóch szkołach (tzw. Cram Schools). Pracuję średnio po cztery h dziennie – mam ładną wypłatę, która starcza na to i owo. Ale sama praca z dziećmi jest bardzo męcząca, zwłaszcza kiedy musisz ośmiolatków wyuczyć „układu oddechowego czy krwionośnego” po angielsku. Albo kiedy, ma się mieszaną grupę: pięciolatków z dziewięciolatkami… ja sobie czasami tylko myślę „LOL, WTF”.
Ja trafiłam na wspaniałe szkoły, mogę powiedzieć, że miałam szczęście. W większości szkół dyrektorzy będą wciskać rodzicom kit, że białoskóry nauczyciel jest z Ameryki. O tak, Ameryka. Nie Kanada, nie Anglia, nie RPA, tylko AMERYKA i wyłącznie biały człowiek. W percepcji Tajwańskich rodziców, tylko biali i tylko Amerykanie potrafią mówić po angielsku. Ale ci sami rodzice nie potrafią odróżnić akcentu Kanadyjczyka, od akcentu Nowozelandczyka, Niemca, czy Ukrainki. Więc w efekcie płacą niezłe pieniądze za to, żeby ich dziecko przebywało z rzekomym Amerykaninem.
Plus w tym wszystkim jest taki, że angielki naprawdę się podciąga o kilka poziomów. Ja myślałam, że mówię świetnie i że mój angielski jest bardzo dobry. No w końcu tyle długaśnych prac się napisało na różne tematy (marketingowe, ekonomiczne, socjologiczne itp. itd.) A tu się okazuje, że trzeba znać takie zwroty jak:
-nie dłub w nosie;
-nie rozpychaj się;
-nie rozmazuj długopisu pisząc;
-nie depcz kolegi;
-przestań mamrotać pod nosem;
-wsadź koszulę do spodni;
-nie chlap rękami, tylko je wytrzyj… i wiele, wiele innych zwrotów.
Plus specjały azjatyckie: „Nie trzyj oczu, tylko zrób masaż akupresury”, „nie wsadzaj patyczków do nosa, nimi się je”, „mamy angielski, od zaraz zakaz mówienia po chińsku. I tajwańsku. I Japońsku”.
Pod koniec dnia czasami mam wrażenie, że to mój angielski idzie w górę, a nie angielki moich dzieci. Chociaż po paru miesiącach, kiedy widzę, że dzieciaki mnie rozumieją i wykonują moje polecenia, ech, czuję, że jednak warto jest uczyć.




Sunday, January 4, 2015

Całe szczęście, wiedziałam co mnie czeka, kiedy podjęłam decyzję o przeprowadzce do Tajpej. Rok wcześniej wróciłam z wymiany studenckiej i trochę poznałam miasto, kulturę, ludzi. A przynajmniej tak mi się wydawało... Mojego męża, oczywiście, poznałam podczas wymiany i wiem, że to zabrzmi banalnie, ale na początku spotykaliśmy się w celu "tandemu językowego". Ja go uczyłam polskiego, a on mnie uczył chińskiego. Żadne z nas po dziś dzień nie mówi w w.w. językach. Całe szczęście znamy angielski i tylko dzięki temu możemy się komunikować.
Przeprowadziłam się na Tajwan w sierpniu 2014 roku i też w sierpniu zarejestrowaliśmy nasze małżeństwo. Sama rejestracja wyglądała jak odprawa na lotnisku. Weszliśmy do typowego urzędu, wzięliśmy numerek LOL. Za wielką ławą siedziała babeczka w maseczce i w T-shircie. Było strasznie gorąco, czułam jak mój makijaż spływa, a mój mąż się gotuje w garniturze. No i na domiar tego wszystkiego, zbiegli się nasi znajomi - też w maseczkach, klapkach i T-shirtach... A połowa z nich się w ogóle ze mną nie przywitała (doznałam szoku). Mogę dodać, że było i dziwnie i wesoło. Ten ślub to najbardziej odprężająca rzecz na świecie.
A jednak, nagle zatęskniłam za ceremonią rejestracji małżeństw w Polsce i na Ukrainie. I w jednym i w drugim kraju wygląda to wspaniale, ludzie są elegancko ubrani, w tle gra walc, sala jest przepięknie ozdobiona, a osoba rejestrująca wygląda, co najmniej, dostojnie - nosząc zawieszkę z godłem państwa. Na Tajwanie... No cóż. Kiedy odbierałam prawo jazdy, miała to samo uczucie, które towarzyszyło mi podczas odbierania aktu małżeństwa. Czyli takie  "juhuuu - 5-minutowej ekscytacji", a potem wychodzisz z budynku i jedziesz na lody do McDonalda. 
Uwielbiam Tajwan, więc nasz dziwaczny ślub uważam za kolejny ciekawy rozdział, który już na samym starcie mnie zadziwił. 

Sierpień zleciał w mgnieniu oka, zaczął się wrzesień i moja nowa praca... Ale o tym w następnym poście.

Poniżej kilka zdjęć z naszego "ślubu po tajwańsku"
Trochę polskości musi być :D

Tak wygląda pismo urzędowe - ze słodziuchnym obrazkiem na dole

Nasi znajomi

Ja tu wyglądam strasznie, ale chodzi o tą panią, która nas rejestrowała... Żeby nie było, że kłamię. :D

Szara sukienka na ślub? Czemu nie.

Moi najwspanialsi teściowie 

... i po ślubie. Przecież jak w PL zobaczą ten " oficjalny" akt małżeństwa, to się posikają ze śmiechu :P